Zwycięstwo Robertsona wydawało się niezagrożone przez trzy pierwsze frejmy. Jamie Burnett wyglądał przy stole jak amator, a Neil Robertson, któremu akurat wychodziło prawie wszystko, parł do przodu jak burza. I gdy się wydawało, że mecz skończy się w jakąś godzinkę, sytuacja nagle się odwróciła. Jamie Burnett w końcu zaczął wbijać brejki wyższe niż kilkanaście punktów. Nie był to może poziom Robertsona z trzech pierwszych frejmów, ale i sam Robertson zaczął grać prawie jak Burnett. Taka zamiana ról okazała się zbawienna dla widowiska, ponieważ mecz skończył się tak, jak chciałaby większość kibiców - w maksymalnym wymiarze, czyli siedmiu frejmach. A te siedem frejmów w gdyńskim wydaniu nie były rzadkością - blisko jedna trzecia wszystkich meczów kończyła się właśnie w taki sposób. Robertson w końcu zwyciężył 4:3, ale jego wygrana praktycznie do końca była zagrożona.

Turniej Gdynia Open zakończył się niewątpliwie dużym sukcesem. I organizacyjnym, i kibicowskim, i również pod względem sportowym. Ale o tym już niedługo napiszą osoby, które w turnieju były zaangażowane osobiście.