W Indiach może być inaczej. Indie mają przede wszystkim dwóch profesjonalnych snookerzystów w Tourze. Aditya Mehta dotarł w zeszłym roku do 1/8 finału International Championship, a Pankaj Advani w zeszłym sezonie dotarł do półfinału Paul Hunter Classic i ćwierćfinału Welsh Open. Oczywiście dodatkowo w Indiach należy się liczyć z możliwością przyznania solidnej liczby dzikich kart, ale akurat na tym nowym rynku jest to w pełni zrozumiałe i uzasadnione. Czy snookerzyści, którzy dostaną dzikie karty, jakoś nas zaskoczą? Raczej nie, ale będzie to dobry impuls do rozwoju dla całego indyjskiego snookera.
Sukcesu turnieju w Indiach można oczekiwać jeszcze z innych powodów. Indie to obecnie dziesiąta gospodarka świata (a prognozy na najbliższe lata umieszczają ją w czołowej piątce), więc potencjał sponsorski jest. To również drugie państwo po Chinach pod względem liczby ludności, więc zadowalająca liczba kibiców też powinna się znaleźć. Organizacja Indian Open w Delhi powinna zapewnić publiczność, nawet jeśli rozwarstwienie społeczne jest w Indiach tak duże (według Banku Światowego 30% Hindusów żyje poniżej granicy ubóstwa). W końcu Delhi to ponad 11 milionów mieszkańców. To wszystko powinno dawać nadzieję włodarzom World Snooker, że w Indiach nie powtórzy się scenariusz z Brazylii.
Co to wszystko oznacza dla polskiego widza, dla którego takie państwa jak Chiny i Australia oznaczają nietypowe godziny transmisji? Nie będzie źle. Do tej pory najgorzej z polskimi godzinami meczów było w Australii, gdzie była największa różnica czasu. Gorzej niż w Australii już chyba być nie może, chyba że World Snooker zdecyduje się zorganizować turniej gdzieś na zachodnim wybrzeżu USA. Nieco lepiej jest w Chinach, gdzie różnica wynosiła siedem godzin. A Indie? To zaledwie trzy i pół godziny różnicy czasu, więc Indian Open da się obejrzeć całkiem przyjemnie.