Chyba wolałbym nie mieć wszędzie tylu włosów, ale co tam, uważam, że zestarzałem się całkiem nieźle. Nieco siwizny na bokobrodach, fryzura wciąż gęsta; nie wyglądam chyba źle jak na 47-latka. Nie widać po mnie, przez co przeszedłem.

Kiedyś uważano mnie za cudowne dziecko. Byłem łebkiem z północno-wschodniego Londynu, który kręcił się po zadymionych klubach snookerowych i wygrywał forsę od dorosłych facetów. Zarumienione policzki i wygląd anioła, za to słownictwo z rynsztoka. Mówili, że zmienię świat. Grałem wiedziony impulsem i  przebojowością oraz czystą miłością do tego sportu.

Potem stałem się zagubionym chłopcem. Znikałem na trzy dni i noce, wlewałem w siebie kolejne guinnessy i jarałem blanty. Marnowałem swój talent. Byłem dzieciakiem, którego ojciec poszedł do więzienia, matka zresztą wkrótce też.

Popisywałem się przed światem - jeździłem szybkimi samochodami, byłem wygadany - lecz w głębi duszy czułem się całkowicie załamany. Uratował mnie odwyk i bieganie.

Upłynęło sporo czasu, nim stałem się sobą. Zwycięzcą nie tylko tych meczów, w których mogłem sobie pozwolić na chwile słabości, lecz także tych, podczas których musiałem solidnie się napracować. Nie tylko okazjonalnych pomniejszych turniejów, lecz także siedmiu mistrzostw świata. Kimś, kto wygrywa nawet w wieku, w którym jego idole dawno już dali sobie spokój z zawodowym snookerem.

Stałem się kimś, kto może spojrzeć w lustro i nie musi odwracać wzroku.

Powiem wam coś o snookerze jako osoba, która zna go od podszewki. Jest piękny, ale też brutalny.

Kocham ten sport. To prawdziwe błogosławieństwo, że mogę uprawiać go na najwyższym poziomie. Nie ma chwili, bym o nim nie myślał. Mam na jego punkcie prawdziwą obsesję, uwielbiam jego historię. Mogę całą noc gadać o takich postaciach jak Joe Davis, Steve Davis czy Stephen Hendry.

Czasem jednak potrafi solidnie namieszać mi w głowie, gdy coś nie daje mi spokoju. Bywa kapryśny i okrutny. Ty i stół, przez cały dzień, codziennie. Niskie sufity i sztuczne światło, zatęchłe powietrze i kiepskie jedzenie.

Spędzasz mnóstwo godzin w ciemnym pomieszczeniu, gdzie nie masz się do kogo odezwać, poza samym sobą. Odrzucasz emocje, tracisz umiejętności komunikacyjne, jeśli w ogóle jakieś w sobie wykształciłeś jako dzieciak, który nie pasował do swojego środowiska. Całe twoje życie skupia się na tej malutkiej przestrzeni.

Gdy grasz w finale tenisowego turnieju Wielkiego Szlema i wpakujesz forhend w siatkę, już za moment, w kolejnej wymianie, masz szansę się zrehabilitować. Gdy grasz w golfa w jednym z największych turniejów i spudłujesz łatwe zagranie z bliska, będziesz jeszcze miał pewnie z 70 kolejnych uderzeń, by wrócić na właściwy tor. Poza tym nikt oprócz ciebie nie może dotknąć twojej piłeczki. Żaden gracz nie załatwi cię tak, że będziesz musiał grać zza drzewa albo z bunkra - tylko po to, żebyś cierpiał na polu.

A w snookerze? Ten sport wręcz opiera się na zatruwaniu życia przeciwnikowi. Masz robić wszystko, by nie mógł wejść w rytm. Sprawiać, by się wściekał, frustrował. Musisz kompletnie spieprzyć mu grę.

Możesz też zrobić dokładnie to samo samemu sobie. Idzie ci świetnie, grasz cudownie, a potem popełniasz jeden błąd i  nagle jesteś bezsilny. Nie ma znaczenia, że do tego momentu grałeś wręcz magicznie, że harowałeś na treningach. Siedzisz na krześle i możesz tylko patrzeć na to, co robi rywal. A ten odbiera ci wygranego, zdawałoby się, frejma, wbija bilę za bilą i niszczy ci dzień.

Nic nie możesz na to poradzić. Siedzisz, sączysz wodę, gapisz się na tip swojego kija lub gdzieś przed siebie, w ciemność panującą za przestrzenią oświetlaną na potrzeby relacji telewizyjnej, za tymi wszystkimi skupionymi twarzami. Oczywiście starasz się nie myśleć o swoim błędzie, o tym, jak bardzo zniweczył twoje marzenia. Tyle że twój umysł chce się skupić właśnie wyłącznie na tym. Czemu tak się stało, co trzeba było zrobić inaczej? Te myśli zżerają cię niczym kwas.

Gdy długo jesteś na szczycie swojej dyscypliny sportowej, po jakimś czasie odkrywasz, w jakiej roli najchętniej widzą cię kibice. Można to porównać z erą gladiatorów w Imperium Rzymskim. Ty też jesteś jednym z nich. Wychodzisz na arenę, jesteś zdany na siebie i walczysz o swoje życie.

Jeśli wygrasz, celebrują cię jak największego bohatera. Otrzymujesz nagrody, niczym dawni gladiatorzy. Spędzam czas z Hendrym i widzę, że ludzie patrzą na niego tak, jakby był bogiem. To facet, który swój ostatni tytuł mistrza świata zdobył 25 lat temu, a mimo to w oczach kibiców wciąż jest u szczytu swoich możliwości, wciąż jest najlepszy.

Widuję też starsze, przygasłe gwiazdy, na które nikt już nie zwraca większej uwagi. Te, którym zostało tylko wypełnianie kuponów u bukmacherów i zaglądanie do barów, gdzie czasem jakiś nieznajomy postawi im drinka.

A co z kibicami zasiadającymi na trybunach lub przed telewizorami? Są niczym podglądacze. Kręci ich podpatrywanie, jak ty i  twój przeciwnik męczycie się, cierpicie, rozpadacie się na kawałeczki i  próbujecie jakoś poskładać do kupy.

Nie ma w tym nic złego. Sam tak robię. Trzeba po prostu zrozumieć, jak to jest. Będzie trudno, będzie źle, więc musisz być twardy. Musisz znaleźć sposób radzenia sobie z tym wszystkim, dokopać się jakoś do pokładów uporu i wytrwałości, o których istnieniu nawet nie wiedziałeś.

Uprawiając ten sport, uczysz się pewnych rzeczy - i właśnie o tym, poza wielkimi wygranymi i fatalnymi porażkami, chciałbym opowiedzieć. O tym, jak radziłem sobie z trudnościami i mrokiem, o presji i kłębiących się wątpliwościach. O tym, jak niektóre z pomysłów i technik przydatnych w snookerze można zastosować w codziennym życiu, bo to, co pomaga mi w tym sporcie, okazywało się przydatne także z dala od stołu. Być może również tobie pomoże to jakoś w przetrwaniu gorszego okresu. To niczym szukanie odpowiedniego kąta zagrania w prawdziwym świecie, stosowanie trików pomocnych w życiu. Musiałem się tego nauczyć, bo sobie nie radziłem".