Marcus Campbell spuszcza mi totalny łomot. I to delikatnie mówiąc. Siedemdziesiąty trzeci zawodnik w światowym rankingu dosłownie miażdży mi jaja na oczach publiczności. Wygrywa pierwszy frejm, potem drugi, trzeci, czwarty i piąty. Niezależnie od tego, co zrobię, to nie wystarcza. Siedzę z potwornie skręconym żołądkiem i patrzę, jak solidnie wbija kolejne bile. Nie gra specjalnie imponująco, ale to wystarczy, żeby zmusić mnie do siedzenia na krześle. Krążące wokół mnie plotki tylko się nasilają. "Co się dzieje z Hendrym?" – to pytanie jest na ustach wszystkich. Dobre pytanie, do tego tak naprawdę nie znam na nie odpowiedzi, poza tym, że niezależnie od tego, co zrobię, czego spróbuję, jak wiele razy powtórzę sobie, że jestem sześciokrotnym mistrzem świata i przez ostatnich osiem lat byłem numerem jeden na świecie, po prostu wygląda na to, że nie jestem w stanie prezentować dawnego poziomu. Opuściła mnie naturalna, wrodzona i niewzruszona pewność siebie, która sprawiała, że grałem w snookera lepiej niż ktokolwiek inny. Gra nie sprawia mi już przyjemności. To udręka.
"Jak to możliwe, że z nim przegrywam?" – zadaję sobie pytanie. Siedzę wrośnięty w krzesło albo podchodzę na chwilę do stołu, tylko po to, żeby spudłować w prostej sytuacji, i zadaję sobie bez przerwy to samo pytanie. Pierwszy raz w życiu słyszę w głowie taki krytyczny głos – jednocześnie jestem w szoku, zaskoczony i chce mi się rzygać. Już od kilku miesięcy czuję, że coś jest nie tak, ale dotychczas starałem się nie słyszeć tego wewnętrznego głosu. Tyle że teraz ten szept zamienił się w ryk i nie potrafię go już zignorować.
Na najbardziej zaskoczonego wygląda sam Marcus Campbell, zwłaszcza kiedy na zakończenie pierwszej sesji prowadzi 8-0. Do zwycięstwa potrzebuje jeszcze tylko jednego frejma. Niestety, mecz jest rozgrywany przez dwa popołudnia, więc mam całe 24 godziny, żeby denerwować się i rozpamiętywać to, co się właśnie wydarzyło. John Carroll spogląda na mnie z boku, kiedy wracamy do hotelu. Nie chcę z nikim rozmawiać ani się z nikim spotykać. Nie ma słów, które mogłyby mnie pocieszyć, i chociaż muszę się jeszcze zmierzyć z jutrem, to wiem, że jest już po wszystkim. Chcę tylko, żeby te męczarnie skończyły się tak szybko, jak się da.
Leżę na łóżku i gapię się w sufit. Odtwarzam w głowie każde wykonane uderzenie i wszystkie są potworne. Wyobrażam sobie, jak Ian opieprza przez telefon Johna Carrolla. Istota opieprzu zostanie mi przekazana później: "W co on gra? Czy w ogóle trenował? Co robił wczoraj w nocy? Przypilnuj, żeby dzisiaj nigdzie nie wychodził". Zastanawiam się, co daleko w Szkocji robią Mandy i Blaine, ale decyduję, że nie będę dzwonił do żony. Gdybym musiał jej teraz powiedzieć, co się ze mną dzieje, chyba totalnie bym się załamał.
Następnego dnia rano nie jestem nawet w stanie zmusić się do treningu. Wydaje mi się, że na widowni jest nawet więcej zawodników niż dzień wcześniej. Nic z tego nie będzie. Martin Campbell wygrywa frejm i cały mecz, a ja doświadczam najgorszej porażki od czasu upokorzeń z rąk Steve'a Davisa jeszcze w latach 80. Tyle że wtedy byłem debiutantem, który dopiero się uczył. Czego w takim razie nauczy mnie ten epizod? Może tego, że naprawdę potrzebuję pomocy...
Po konferencji prasowej, na której przyznaję się, że straciłem pewność siebie, i nieuprzejmie mówię zgromadzonym dziennikarzom, że nie sądzę, by Marcus Campbell miał papiery na wygranie całego turnieju, chcę jak najszybciej wracać do domu. Problem w tym, że pierwszy bezpośredni lot do Szkocji mam dopiero następnego dnia, co oznacza, że będę się dusił w swoim pokoju jeszcze przez 24 godziny. Kiedy dowiaduje się o tym Billy Snaddon, jeden z moich regularnych partnerów treningowych, dzwoni do mnie i pyta grzecznie, czy wychodzimy gdzieś wieczorem.
– Nie, dzięki – odpowiadam. – Jakoś nie mam teraz ochoty na wieczorny wypad.
– Idziemy do tego klubu… Nazywa się For Your Eyes Only. Tańce erotyczne i takie tam.
Kręcę głową.
– Wolałbym się powiesić – mówię. Nawet w czasach, kiedy znajdowałem się na szczycie, nie była to moja bajka.
– No chodź – nalega. – Będzie wesoło. Przestań rozpamiętywać. Do zobaczenia za godzinę, okej?
Nigdzie nie idę, ale po kilku minutach Billy znowu dzwoni. Dociera do mnie, że muszę wyjść z tego pokoju, bo tylko leżę i gapię się w sufit, więc w końcu się przebieram i czekam na Billy'ego. Jest zadowolony, że do niego dołączam. To nie moje klimaty, ale wmawiam sobie, że gdy już tam będę, to mi się spodoba, no i może przestanę myśleć o tym, co się wydarzyło.
O książce:
Gdy miał 16 lat, został najmłodszym zawodowym snookerzystą w historii. Pięć lat później – najmłodszym mistrzem świata. Stephen Hendry wyróżniał się nie tylko talentem, ale również ogromną pasją. Przy stole spędzał każdą wolną chwilę i w kilka sezonów osiągnął to, na co wielu pracuje długimi latami. W zadziwiającym tempie znalazł się na szczycie.
Skąd wzięło się jego rekordowe siedem tytułów mistrza świata? Jak zasłużył sobie na uznanie wśród ekspertów? W autobiografii Szkot nie ma nic do ukrycia, zdradza kulisy sukcesu, ale nie ucieka też od wielu trudnych tematów: nieprzychylnych spojrzeń w klubach snookerowych, towarzystwa dziennikarzy szukających sensacji i uczucia zniechęcenia, które skłoniło go do zakończenia kariery. Opowiada tu też o zawiłych relacjach ze swoim menedżerem i o rozstaniu z żoną po 30 latach wspólnego życia.
Od 12-latka, który na wystawie sklepowej dostrzegł mały stół do snookera, do wielkiego mistrza pokonującego kolejnych idoli z młodości. Od dzieciaka krzątającego się po klubie Maloco's w Dunfermline, do króla Crucible Theatre. Jak zmieniło się jego życie? Poznaj prawdziwą twarz Stephena Hendry'ego – legendarnego snookerzysty, który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
"Stephen Hendry. Autobiografia"
Autor: Maurice Hamilton
Premiera: 27.11.2020
Cena okładkowa: 39,99 zł
Liczba stron: 408